Ptaki,Pływy i wieczorowa suknia
2015.02.06
Sea mail #14. Tendaba. 05.02.2015. Czwartek.
Dzień ptaków i pływów
Okazuje się, że przy przekazywaniu wachty nocnej kotwicznej poza namiarami i warunkami należy przekazać także używaną strefę czasową. Dzięki nieuzgodnieniu tegoż wypływamy z Albredy godzinę później niż chcieliśmy. Z przypływem płyniemy w górę rzeki Gambii. Lustro wody wokół jachtu jest większe niż największe polskie jeziora, więc trudno nam powiedzieć, co dzieje się w namorzynach na brzegu. Po pewnym czasie rzeka wyraźnie się zwęża. Nie ma już 8 kilometrów szerokości tylko koło pięciu. Fala przypływu (przy pewnym udziale silnika) niesie nas z szybkością 7-8 węzłów w głąb kontynentu. Ok. 13:00 dopływamy w pobliże wioski Tendaba. Zerodowany pomost stojący na słupach na górze ukazujących zbrojenie, a na dole obrośniętych ostrymi muszlami nie wzbudza nadmiernego zaufania, więc odpływamy na kotwicę. Po kapitańskim pytaniu o ochotników do desantu rozpoznawczego zapada niezręczna cisza. Wokoło rozlewa się z bezchmurnego nieba Afryka. Wyjście spod zadaszenia grozi ewaporacją. W końcu łapanka kończy się powodzeniem. Grupa ochotników płynie na brzeg. Naszym przyjacielem, wołającym gromko „Welcome, Welcome” (nie wiemy, czy do nas czy do naszych portfeli, no nie, do nas też, jest miły i konkretny) jest tutaj Fawe, miejscowy restaurator, hotelarz (choć to miejsce w budce na wodzie jest hardkorowe) i przedsiębiorca wielousługowy. Z jego małej knajpki wiedzie w rzekę malowniczy, hipsterski pomost z pięknych, ekologicznych, kiwających się i dziurawych desek. Ponieważ Fawe chce jeszcze z nami robić interesy, to sugeruje nam, aby na pomost nie wchodzić, nawet w celu robienia artystycznych zdjęć. W tym celu (to znaczy w celu zdjęciowym) pojawia się zjawiskowa Binte, dwudziestokilkuletnia siostra Fawego w zwiewnej niebieskiej sukni i w nienagannej figurze. Cudownie komponuje się z deskami pomostu, a jeszcze cudowniej z nami. Mniam. Nie będziemy egoistami i przyprowadzimy tu też wieczorem resztę załogi.
Uzgadniamy z Fawem program na dziś: wyprawa w mokradła do drugiej stronie rzeki i kolacja z lokalnym daniem (domoda, cokolwiek to jest). Interes, po negocjacjach przy arabsko-tuaresko-sahelskiej herbacie, jest przybijany wpłaceniem ok. 25% zaliczki. Idziemy na obchód wioski. Dzieci dobrze odżywione. Dom kultury z kolumienkami (zainteresowanych szczegółami wykonawczymi zapraszamy na imprezę porejsową). Ze względu na mozaikę etniczną Gambii, 5 głównych plemion mówiących zupełnie różnymi językami, przy pozdrawianiu obcych najlepiej nie używać plemiennych pozdrowień, ale uniwersalnego muzułmańskiego (gdyż 90% ludności Gambii to muzułmanie) „Salem alejkum”. Pozdrawiamy więc w ten sposób grupę dostojnych starców leżących (też dostojnie) pod murkiem na pylistej ulicy. Odpowiadają przepisowo „Alejkum salem" i radośnie pytają skąd znamy język mandinke. No znamy… I kilka innych też. W podobnym stopniu. Z drugiej strony wioski, okazuje się jest ośrodek turystyczny - Tendaba Camp. Z rzeźbami i małym basenikiem. Już wiemy dlaczego Fawe chciał od razu zaliczkę… W ośrodku reklamy oferty programowej z podkreśleniem, że „No hunting”. To znaczy, że polowano w okolicy. Po krótkim wypytywaniu okazuje się, że chodziło o polowanie na guźce, i że teraz nie, chyba, ze ktoś bardzo chce. Oczywiście nie polecamy. Nie polecamy zresztą kilku innych rzeczy które można w wiosce, jak ktoś by bardo chciał, robić.
Wioska ma spółdzielnię rybacką, targ i chłodnię. Meczet. Szkołę też.
Zanim udamy się na mokradła podzielimy się z Wami naszą chwilą zwątpienia. Otóż kiedy chodziliśmy po Tendaba Camp, spotkaliśmy kilku białych, co mogłoby znaczyć że nie byliśmy pierwszymi białymi w tej wiosce (wiedzieliśmy, że Livingstone tu nie dotarł, więc była szansa). Ale nasze ostre jak brzytwa rozumowanie wskazało, że najpierw wylądowaliśmy tu pontonem, a dopiero później ich spotkaliśmy, więc palma pierwszeństwa słusznie należy się Nashejchacie II.
Wyjazd łódką Fawego (który w międzyczasie zorganizował paliwo) na mokradła na drugim brzegu poprzedziły znaki. Znakiem była rozmowa Zbyszka z którymś z młodych kuzynów Fawego. „Kuzyn” oznacza, że nie mamy pojęcia o łączącej ich relacji, ale tam chyba wszyscy są jakoś spokrewnieni. Kuzyn stracił silnik do swojej łódki, gdy przy przygrzmoceniu w coś pod wodą silnik wpadł do rzeki. Zbyszek udziela cennej rady, mogącej zrewolucjonizować żeglugę na Gambii, a przynajmniej wydłużyć żywotność silników. Aby przywiązywać silnik sznurkiem do łodzi. Płyniemy więc nieco chybotliwą łodzią na drugą stronę szerokiej Gambii i zanurzamy się w labirynt mokradeł. Kanały czasem wąskie, czasem szerokie jak Wisła pod Wawelem. Mnóstwo ptaków. Komarów nie widzimy, nie słyszymy, nie czujemy. Ale po kliku zakrętach Fawe wyrżnął w kłodę w kanale i od wstrząsu o mało mu silnik nie wypadł do wody. Sznurka jeszcze nie zdążył wdrożyć. Ponad 2 godziny krążymy po kanałach, oglądając coraz to inne ptaki i ślady krokodylich pazurów przy zejściach do wody. W końcu wypływamy na Gambię trochę powyżej miejsca jej opuszczenia. Widać piękną łunę po zachodzie słońca. Nashejchaty z kolei nie widać. Na jachcie została Marta. Okazuje się, że kwadrans wcześniej kotwica postanowiła pospacerować po dnie i jacht przesunął się o ponad pół mili z odpływem. Na całe szczęście łapiemy jacht. I Martę. Wracamy na poprzednie miejsce i rzucamy kotwicę raz jeszcze. Prąd odpływu jest mniejszy. Pierwsza grupa desantuje sięna pomost pontonem, i kierowca pontonu, Andrzej, przeżywa deja vu, wraca w gęstniejącym mroku po drugą grupę, a jachtu nie ma. Znów poszedł na spacer. Znów rzucamy kotwicę i dokładnie jej przyglądamy się. Łańcuch wygląda dziwnie. Hipoteza Sławka jest taka, że na jacht oddziaływają dwa prądy – jeden, oczywisty, wzdłuż rzeki w dół i drugi, tajny, podpowierzchniowy, też silny, od brzegu do środka rzeki, powodowany wodą spływającą z płytkich brzegów rzeki przy niskiej wodzie w stronę głównego nurtu. Kapitan decyduje, aby jednak przyczepić się do tego zerodowanego pomostu. Prąd poprzeczny od brzegu, odpychający od pomostu, powinien utrzymać jacht w sensownej odległości od wystających drutów i ostrych muszli pomostu. Trzeba tylko pamiętać o tym, że przy takiej odległości od morza (ponad 100 km) czasy pływów nie są zsynchronizowane z Księżycem, są opóźnione o około 3,5 godziny, a ich przebieg nie jest sinusoidalny. W czasie ostrożnego dopływania do pomostu Hipoteza Sławka ulega dramatycznemu potwierdzeniu. W świetle szperającego wokół reflektora widać około 5 metrów od burty świeżo wynurzone dno. Jacht ma prawie 3 metry zanurzenia. Szybka zmiana kursu w lewo, gdyż przed nami widok jest podobny… W końcu parkujemy przy pomoście.
Nad Gambią wschodzi Księżyc w pełni, woda dalej opada, a my idziemy na romantyczną kolację. Przy Księżycu, przy niskiej wodzie i przy wysokiej Binte ubranej w wieczorową suknię na wąskich ramiączkach. Ryż, sos z orzeszków, ryba. Mój ulubiony bissap (polecamy, napój z hibiskusa), białawy napój z baobabu, podawany zmrożony w cienkich plastikowych woreczkach, które po wyssaniu przez wygryzioną dziurkę i po zeskładowaniu na brzegu stolika robią zastanawiające wrażenie.
Mimo okresowego sprawdzania stanu zacumowania jachtu, gdy wracamy już po kolacji okazuje się, z prąd właśnie się zmienił i wpycha go pod pomost, a wzbierająca woda przypływu zaczyna go dociskać od spodu do betonu. W ostatniej chwili uciekamy na głęboką wodę. Kotwica w nocy tym razem trzyma, ale wachty kotwiczne pilnie są trzymane.
Morał: nie wierz nigdy dnu Gambii przy Tendabie. I kilku innym rzeczom też nie.