Etap 15.02-zakończenie
2015.02.12
Sea mail #15. Bintang Creek. 06.02.2015. Piątek.
Dzień odkryć
Co się działo rano? Nie mam najmniejszego pojęcia, bo spałem po psiej wachcie. Gdy obudziłem się widziałem już przesuwający się krajobraz odległych brzegów rzeki. Wypłynęliśmy chyba o świcie. Parę kilometrów od jednego brzegu, parę kilometrów od drugiego brzegu. Mając chwilę decydujemy się na wpłynięcie do bocznej rzeczki Bintang. Szerokim łukiem, aby uniknąć największych mielizn przy ujściu, mając bardzo niewiele wody pod kilem wpływamy w dopływ Gambii. W głównym nurcie głębokość zaczyna być przyzwoita, nawet do 15 metrów.
Swoją drogą: ciekawym zagadnieniem jest komunikacja na jachcie. Przy wpłynięciu na taki mieliźniany teren warto mieć drugą osobę na pokładzie. Na przykład kapitana. Głos przy włączonym silniku nie działa. Dobrą metodą jest dowolnie mała zmiana obrotów silnika. Kapitan natychmiast wylatuje na pokład. Ale wygląda na to, że także duża zmiana kursu wywołuje ten sam efekt. Nie bardzo wiadomo dlaczego. Przecież większość żeglarzy ma jakiś dziwny błędnik. Fizjologia homo capitanus jest zaiste zadziwiająca.
Idylla płynięcia rzeką Bintang kończy się w momencie, w którym mapa sugeruje, że powinniśmy wpłynąć na ląd. W sytuacji konfliktu podejścia zgodności z teorią (mapową) i zgodności z praktyką (naoczną) tym razem decydujemy się na zgodność z praktyką. Wg mapy płyniemy po lądzie, pod kątem prostym do linii brzegowej z mapy. Coraz głębiej w ląd. Starannie rejestrujemy, dla potomności, prawdziwy przebieg rzeki Bintang. Czujemy się jak Mungo Park, odkrywający prawdziwy bieg Nigru. Po powrocie założymy Bintang Society, do którego będziemy zapraszać tych, którzy odkrywali biegi wielkich afrykańskich rzek. Trzy pierwsze legitymacje przewidujemy dla Mungo Parka, Davida Livingstone’a i naszego kapitana. To pisałem ja, Jarząbek.
W wiosce walka konkurencyjna o klienta jest taka, że nasz Nowy Przyjaciel wypływa na pirodze, aby być pierwszym przy jachcie. Mały pomost i zacienione miejsce na stoliki wyglądają obiecująco. Obok do brzegu wioski przybija piroga z uczniami w jednolitych mundurkach płynących ze szkoły z odległej Albredy.
Nie chcemy tu niczego specjalnego zwiedzać. Musimy się spieszyć, aby nie dać się złapać przez odpływ, który może nam zablokować drogę przez płycizny ujścia rzeki Bintang. A ponadto robi się coraz goręcej. Jesteśmy (a przynajmniej ja jestem) w lekkiej depresji. Z lektury jachtowej prasy dowiadujemy się, że Słońce staje się coraz gorętsze i za 500 milionów lat wielokomórkowe życie na Ziemi poza głębinami oceanów stanie się niemożliwe. Wydaje mi się, że w Afryce ten proces odbywa się już teraz. Życie wielokomórkowe jest na pewno, na razie, możliwe pod zadaszeniem baru. Marta wpada na pomysł, aby zamówić w lokalnej piekarni chleb. Z chęcią go zrobią, zajmie to pewnie 2 godziny. To już dobrze zacznie się odpływ. Za późno. Prosimy, aby zamiast 3 dużych piekarz zrobił 10 małych. Jako drugą sugestię proponujemy, aby wziął się do roboty od razu, a nie za godzinę. Aha, czy ktoś Wam kiedyś mówił, że piekarz musi być cały biały?
Nowy Przyjaciel proponuje, aby pójść na małpy. Popodglądać. Chleb, mamy nadzieję, już dojrzewa. Albo piekarz dojrzewa do robienia chleba. Tak czy inaczej mamy chwilę. Na wyparowanie w drodze przez wysuszoną afrykańską ziemię pod pełnym słońcem. Ładnie widać granicę przypływu. Z wilgotnej części gleby i zastoisk wyrastają pionowo w górę pnuematofory – korzenie oddechowe pobliskich drzew. Na suchej glebie pasie się długorogie bydło. Na bydlątkach ptaszki. I w końcu na szczytach drzew czerwone gerezy, nieduże małpy z rzędu naczelnych. Fantastycznie skaczą z drzewa na drzewo. Na szczęście po ziemi nic w zaroślach nie pełza.
Chleb właśnie wędruje do pieca, gdy wchodzimy do chatki piekarni. Proponuję, aby pozostali spacerowicze pobiegli na jacht i już odpłynęli uciekając przed odpływem, a ja ich złapię gdzieś za zakrętem, bo przecież, wg mapy i tak kilometr czy dwa muszą płynąć po lądzie… Zostają. Dzięki. Obiecujemy nic nie mówić załodze, że bruzdki na długich chlebkach nie były wykonane HACCPowym patyczkiem, tylko przyręcznym paluszkiem piekarza. I Wy też nie mówcie tego załodze. Każdy długi chlebek kosztował 4 dalasy, czyli 33 grosze. Ponieważ cena nam się nie spodobała, piekarz został łagodnie ukarany donacją na rozwój biznesu piekarskiego. Jeszcze tylko kilka łyków na pomoście i kilka zdjęć dużych nietoperzy i odpływamy. Płycizny, przy opadającej wodzie, przepływamy mając, wg wskazań instrumentów, 0,0 metra między kilem a dnem.
Jeszcze na chwilę wpadamy do Albredy. Ostatnie dary. Ostatnie zakupy u rzemieślników. Ceny, w czasie negocjacji, rysowane palcem na piasku, mazane i znowu rysowane. Jeszcze odbieramy naprawioną Czarną Koleżankę. Zakupiona rzeźba wymagała naprawy, gdyż straciła ramię. Zachowaliśmy się porządniej niż dyrekcja Luwru i zleciliśmy przedwczoraj dorobienie ramienia do bezrękiej rzeźby. Delikatnie ją znosimy na ponton. Pamiętając, że nie wolno jej chwytać za ramiona. To chwytaliśmy za to, za co można było. W końcu strudzona ląduje w mojej koi, wpół przykryta śpiworem. Do oglądania zaprzeczającego istnieniu grawitacji widoku ustawia się kolejka. Ale leżącej pod śpiworem Aminecie z Milo (z domu Kinte) jest to obojętne.
Na koniec dnia: wiemy już dlaczego się nie pływa po zmierzchu po Gambii, szczególnie w pobliżu jej szerokiego ujścia. Komunikujemy się przy pomocy silnego reflektora z rybakami na łódkach. Ich błysk, nasz błysk, widzimy się. Na całe szczęście większość łódek rybackich ma reflektory. Większość. Ale na wrakach, przepraszam, na statkach zaparkowanych w dziwnych pozycjach na dłużej, reflektorów nie ma. W końcu cumujemy do stateczku z radosną załogą przy nabrzeżu Rybackim, naprzeciw Marynarki Wojennej Gambii. Na liczniku 883 mile morskie. 1635 kilometrów żeglugi. Na wieczorze kapitańskim staramy się zniszczyć pozostałe artykuły żywnościowe i napitki. Bezskutecznie. Ale ryby były dobre, choć nie takie jak barakuda kilka dni temu. Smacznego i na zdrowie Następna Załogo!
Sea mail #16. Banjul. 07.02.2015. Sobota.
Dzień juju i pakowania
Sprzątanie jachtu można pominąć, bo cóż jest ciekawego w sprzątaniu kambuza i kibli, kiedy nie kiwa. Później wpada nasz Anioł Stróż Kunta, uszył nam flagę Gambii do powieszenia pod salingiem. Wypadałoby to zrobić przynajmniej w ostatni dzień. Do tej pory pływaliśmy z flagą Cabo Verde. A za chwilę ma na pomoście pojawić się nowy Minister Rybołówstwa (ma jeszcze kilka innych ważnych funkcji rządowych). Nie zdążamy z nową flagą, ale wizytacja pomostu odbywa się bez incydentów dyplomatycznych. Marta szybko doszywa sznureczek, wychodzimy na pokład, oficer Marynarki Wojennej Gambii Alieu Gibba (czyli Kunta) staje na baczność, obok dwóch marynarzy ze stateczku, do którego jesteśmy przycumowani. Oni śpiewają „For The Gambia Our Homeland”, a ja wciągam z namaszczeniem flagę.
Po krótkiej rozmowie Kunta znika na chwilę na swój patrolowiec i po chwili wraca z bronią. To jest ze swoim juju. Magiczne pasy, opaski i wisiorki, otrzymane od ojca zielarza (szamana) pozwoliły my wyjść cało z niebezpiecznej misji w niebezpiecznym Sudanie w czasie wojny domowej przed podziałem tego kraju. Jego ojciec ma takie juju, że może rozcinać swoją skórę bez żadnego krwawienia. W stosowaniu juju musi być też dyscyplina. Kunta nie zapina przed rozmową z przełożonymi wszystkich pętelek pasa, aby jego juju nie było mocniejsze od juju przełożonych. Wielkie dzięki Kunta za ten pokaz i tłumaczenia. Aha, specjalne juju to cudnie zapakowane kwiaty Kunty dla Gosi.
Idziemy jeszcze na wędrówkę przez Banjul, położony na wyspie, która kilkaset lat temu była władana przez Kurlandię, część Rzeczpospolitej. Odwiedzamy na dziwnych podwórkach przyjaciół Kunty. Garnki z gotującymi się wywarami, pylista ziemia, pranie na sznurkach, szerokie uśmiechy i poklepywania. Udaje na się wejść na wielki trawnik przed Pałacem Prezydenckim (State House) i oglądamy trening krykieta dziewcząt. Niezrozumienie tej gry zupełnie nam nie przeszkadza. Odwiedzamy kościół katolicki, pod wezwaniem Wniebowzięcia Matki Boskiej. Tłumaczymy Kuncie, skąd jest ten obraz Miłosierdzia Bożego. Żeby wiedział. Potem kościół anglikański. Chrześcijan w Gambii jest ok. 10%. Kunta twierdzi, że nie ma problemu z małżeństwami mieszanymi, a dzieci „dziedziczą” religię po rodzicu tej samej płci. W końcu duży Meczet Króla Fahda. Przed meczetem spotykamy starego Fulanina. Przymierzamy dwa przedramiona. Czarne i białe, no może trochę już zbrązowiałe. I trzymając te przedramiona jedno obok drugiego wdajemy się w filozoficzną dysputę z pytań i odpowiedzi o początki, nasze pochodzenie i różnice między nami, a w zasadzie ich brak. Fulanin wygłasza pochwałę pokoju, pokoju rasowego i religijnego. Jeżeli to robi z takim zaangażowaniem to musi to coś znaczyć. Zobaczcie na koniec opisu dzisiejszego dnia, na materiał z gambijskiej prasy, mimo jego anegdotycznej formy widać będzie, czego się obawia.
Dochodzimy do końca Banjulu, do wielkiego Łuku 22 Lipca. Upamiętnia rocznicę zamachu stanu z 1994 roku, kiedy władzę objęła armia, a jeden z młodych oficerów (29 lat wtedy) niedługo potem został prezydentem. I jest nim do dziś. O co troszczą się liczne patrole, posterunki i punkty kontrolne. Troszczą się razem z bronią palną. Przed odpicowywanym intensywnie na kolejną uroczystość Łukiem jest coś w rodzaju Placu Defilad i osłoniętej wielkim dachem trybuny. Na górze trybuny ochrona w trybie 2+2, 2 żołnierzy i 2 karabiny. Jeden z żołnierzy to kuzyn Kunty. Przybijamy piątkę.
Wchodzimy na taras widokowy, widać, na tarasie, posterunek. Broń nieco cięższa. Z jednej strony, daleko, za wieżami meczetu, majaczy maszt Nashejchaty II. Z drugiej strony, blisko, nowoczesny budynek parlamentu. Grupa eksploracyjna idzie na piwo do cienia. Kunta na sok. Wiara nie pozwala na piwo. Ja, mimo ojcowskich obaw Kunty, idę na spacer w stronę parlamentu. Przed parlamentem jest blokada drogowa. Rozmawiam z żołnierzami, czy nie mieliby nic przeciwko temu, abym zrobił dwa zdjęcia parlamentu. Taki ładny. I mam syna architekta, któremu to w Polsce pokażę. Oni nie mają nic przeciwko temu, ale sugerują, aby pójść tam i tam i pogadać z policją, która strzeże parlamentu. To idę i gadam. Posterunkowy mówi, że absolutnie nie wolno. Chwilę gadamy o niczym, potem o ładnym budynku, o synu architekcie. Posterunkowy wpada na pomysł, aby poczekać do poniedziałku i może Marszałek Parlamentu wyda wtedy zgodę. Cóż, wylatujemy dzisiaj. Ściąga dowódcę. Po miłych rozmowach proponuję, że pójdę w zasięgu ich wzroku, zrobię zdjęcia, wrócę i dam im do cenzury. OK. … Zdjęcia spodobały się. Strażnik pyta, czy chcę jeszcze jakieś zrobić. Idziemy jeszcze zrobić z bliska zdjęcia motywów masek ludów Gambii. Całym składem wracamy przez ładną atlantycką plażę, obok przyplażowego Laico Atlantic Banjul Hotel, najlepszego hotelu w Banjulu, przez targ (kupujemy hibiskusa na bissap, miąższ baobabu i orzeszki kola). W końcu na jacht. Większa część załogi wybiera się jeszcze na plażę i do Atlantic Banjul. Zmienia zdanie na temat kąpieli po wyciagnięciu z oceanu niedużego węża morskiego, podobnego do pięknego wiosłogona żmijowatego z Pacyfiku. Jad coś 10-krotnie mocniejszy od kobry. Ale raczej nie kąsa. Chyba, że się wkurzy. Ale czy wiadomo, co może go wkurzyć, to przecież Afryka. Czy może to być np. brak tipa?
Pakowanie się i miła, ciekawa rozmowa z Jackiem, pierwszym przedstawicielem nowej załogi. Przyleciał z Dakaru. Ma płytkę z Habibem Koite. Pokazuję, gdzie (pod moją koją) zostały 3 litry kapowerdyjskiego wina. Gosia pokaże resztę. Ona wie wszystko.
Ostatnie formalności. Idę z 10 paszportami, stertą papierów jachtu i Kuntą do Immigration w porcie. Spotkanie jest długie, ciekawe, z wieloma zwrotami akcji i telefonicznymi rozmowami z samym sierżantem. W końcu zgadzamy się, po pracowitej analizie naszych paszportów i sytuacji geopolitycznej, na lepszą interpretację przepisów, wskutek czego koszty spadają prawie do zera. Rozstajemy się w bardzo przyjacielskiej atmosferze tradycyjnej przyjaźni gambijsko-polskiej. Muszę przez Lamina, księcia Albredy, podziękować jego siostrze, od której dostałem męską bransoletę. Bransoleta musiała mieć, tak jak prosiłem, bardzo dobre juju.
Jedziemy już na lotnisko. Z 10 wojskowych checkpointów po drodze 6 omijamy szybką ścieżką jakoś znalezioną przez Kuntę. Na dwóch chcieli nam rozpakowywać bagaże z dachu, ale Kunta wytłumaczył im, że ten pomysł mu się nie podoba…
Korzystając z wolnej chwili na lotnisku chcielibyśmy na koniec wprowadzić czytelników jeszcze głębiej w lokalny klimat tego afrykańskiego państwa. A co nadaje się do tego lepiej niż lokalna prasa? Gambijski Daily Observer (piórem Isatova Jallowa) podaje dwanaście niezawodnych znaków, że od odejścia ze swojej wioski dalej podążają za tobą złe zaklęcia czarownicy:
12. Jeżeli pracujesz w firmie już 10 lat i nie dostałeś ani podwyżki, ani nie awansowałeś
11. Jeżeli oblałeś i matmę i angielski na teście w szkole
10. Jeżeli ten, kogo spoliczkowałeś okazał się wojskowym
9. Jeżeli twój samochód spędza więcej czasu u mechanika niż na drodze
8. Jeżeli dalej jesteś fanem Manchester United
7. Jeżeli znajdujesz się w zablokowanej windzie razem z zamachowcem-samobójcą z Boko Haram
6. Jeżeli właśnie pomyliłeś super glue z kroplami do oczu
5. Jeżeli światowej klasy fotograf zrobi ci zdjęcie, wyedytuje je 20 razy i dalej wyglądasz okropnie
4. Jeżeli zatrudni cię europejski klub piłkarski i twoim pierwszym zadaniem jest krycie Messiego
3. Jeżeli pobijesz dziecko i okaże się, że to jedynak wojskowego
2. Jeżeli szczur z wszystkich twoich oryginalnych dokumentów wygryzie tylko twoje nazwisko
1. „The numbaah wan sign to know forces are following you from yah village”… Znak numer jeden: jeżeli jesteś chrześcijaninem, ukrywasz się jako muzułmanin w środku terenów Boko Haram i gdy nadchodzi czas na modlitwę twoja komórka odzywa się dzwonkiem „Alleluja!”.
Jako nasz wkład w lokalną literaturę dodamy coś, co powinno znaleźć się, w naszym mniemaniu, na szczycie tej listy, jako szczyt tutejszego pecha, Pech Nr 13.:
0. Jeżeli wpływasz jachtem pod niewłaściwą, obcą banderą do Banjul i Kunta, który miał skrócić formalności wjazdowe z 3 dni do 3 godzin, właśnie wyjechał w podróż poślubną ze swoją nową, trzecią, europejską żoną… Cóż, mamy nadzieję, że nowa żona jest zadowolona…
Sea mail #17. Barcelona. 08.02.2015. Niedziela.
Dzień końcowy
Międzylądowanie w Barcelonie. Radiostacja Nashachata.15.2 FM kończy już nadawanie. Ten świat dobiegł już kresu. Wszystkim blogoczytaczom życzymy pogody ducha, odwagi i miłej dalszej części życia. A my już spokojnie umieramy z zimna stojąc w kolejce do jakiejś durnej kontroli w lodowatym przeciągu w drzwiach terminalu BCN.