Nashachta II już w Banjul
2015.02.03
Sea mail #7. Fogo. 29.01.2015. Czwartek.
Dzień wulkaniczny. Znowu uzupełnienie dnia poprzedniego. Cidade Velha – sporo ruin sięgających historią do XV wieku. Wtedy miasto nazywało się Ribeira Grande. W centrum ruiny olbrzymiego kościoła, pamiątka po pierwszym biskupstwie w tropikach, widać, gdzie były przyczepione azulejki. Za Rue Banana (pierwsza europejska ulica w tropikach, tu chyba jest wszystko jest pierwsze europejskie w tropikach) kościółek mający pamiętać wizytę Vaco da Gamy w czasie jego słynnej wyprawy do Indii, jak i Krzysztofa Kolumba w czasie jego bodaj trzeciej podróży do Ameryki. I odrestaurowany zamek na wzgórzu, wybudowany po atakach m.in. Francisa Drake’a, dla ochrony bogatego wtedy miasta. Pomogło na 22 lata, do kolejnego splądrowania przez francuskich, tym razem, piratów. Dzień kończony jest wysyłką poprzedniej relacji na ryneczku stolicy (darmowe WiFi!). Ta część Prai nazywa się Plato, na ten naturalnie obronny płaskowyż przeniesiono stolicę Zielonego Przylądka po kolejnym splądrowaniu Ribeira Grande przez piratów. Kelnerka Kreolka (poncz tradycyjny i kokosowy) zrobiła na koledze takie wrażenie (potwierdzam, zdecydowanie miała czym zrobić to wrażenie), że wypłacił z bankomatu 10-krotność chcianej kwoty.
Po kolacji wypływamy. Przez noc wieje i huśta tradycyjnie. Rano jakimś trafem wiatr spada, nabieramy hardości i stawiamy yankee (taki duży fok o powierzchni grota). Jedzie się pięknie… Do czasu jak po godzinie nagle pojawiły się sztormowe szkwały. Do zrzucenia żagla zabrakło nam dwóch-trzech minut... Całe szczęście, że (przez przypadek) w pobliżu znajdowała się wyspa Fogo, za którą schowaliśmy na spokojniejszej wodzie, co umożliwiło nam wymianę żagla. Sławek odstawił piękny taniec na linie (w końcu dalej nieźle wiało) wyciągnięty do połowy sztagu, odcinając zaplątane fragmenty potarganego żagla. Ogólna sytuacja zmusiła nas do szukania schronienia na Fogo. Na całej wyspie znajduje się, po jej zachodniej stronie, jedyne względnie bezpieczne miejsce do zakotwiczenia na dłużej niż kilka minut – mikroport Ponta de Vale de Cavaleiros - 2 km od północ od stolicy wyspy – São Filipe. Gdy lustrujemy brzeg – jak tu do licha można bezpiecznie stanąć – do wody wskakuje młody kapowerdyjczyk, bierze od nas cumę i płynie z nią na brzeg i zahacza o kamienie. Kapitan nurkuje do silnika, Andrzej pilnuje cumy i kotwicy, a pozostała część załogi wykorzystuje okazję i desantuje się na brzeg. Jakimś przypadkiem (wspomaganym być może obserwacją nadchodzącego jachtu) znajduje się tam Fabio – lokalny przewodnik. Negocjujemy wyjazd na brzeg zewnętrznej kaldery wulkanu Fogo. Aha, Fogo, to w lokalnym języku, tzw. nawietrznym kreolskim „ogień”. Wulkan od erupcji w listopadzie zeszłego roku pozostaje aktywny, nie wiadomo więc jak daleko uda się dojechać. Wspinamy się załatwionym przez Fabia alugarem (vanem) przez coraz bardziej ponury krajobraz, czasem jadąc zaskakująco dobrą drogą. Mijamy niedużą, kolorową stolicę wyspy, winnicę, cysternę na wodę (przechowuje wodę z pory deszczowej), wioskę, w której schronili się uchodźcy ze zniszczonych przez bieżącą erupcję wiosek. Mijamy jęzory zastygłej lawy, przede wszystkim erupcji z 1995 roku, w których już powstały nowe domki. W końcu na wysokości ok. 1600 m.n.p.m. jest policyjna bariera. Dalej już jechać nie można. Możemy podejść w bardzo wietrznej pogodzie jeszcze 100-200 metrów, aż do brzegu kaldery. Dalej nie można, ze względu na gazy, produkowane cały czas przez Fogo. Ale stamtąd widać już jak na wyciągnięcie ręki wielki stożek Pico de Fogo, dymiące zbocza i pola zakrzepłej lawy wypełniające kalderę. Tam niedawno były jeszcze wioski. W jednej z nich wychował się Fabio.
Wieczorem odpływamy. Kierunek: kontynent. Prawie 1000 km.
Sea mail #8. Ocean. 30.01.2015. Piątek.
Dzień automatyki. Po wyjściu z cienia wyspy Fogo wiatr standardowy, do 30 węzłów, fale duże. Wachta po wachcie. Załoga wchodzi w rutynę. Po południu wiatr, chociaż mocny, stabilizuje się. Pasat nie zawsze jest taki stabilny, ale tym razem zdecydował się na kilka godzin regularności. Zbyszek pracowicie dobiera żagle do naszego ostrego kursu i wkrótce zatrudnia nowego członka załogi, są różne opinie w wśród załogi: jedenastego lub ósmego. Ten nowy członek załogi to krawat (pol.: sznurek), którym kapitan przywiązał koło sterowe ustawione na dobry kurs. Automatyczny pilot pozwala na niedotknięcie koła sterowego przez całą popołudniową wachtę. Można na niego mówić Automatuesz. Albo Automatołek. W końcu kapitan dymisjonuje (=rozwiązuje) Automatołka. Tylko dlaczego robi to tuż przed początkiem naszej nocnej wachty?
W nocy pojawia się sporo gwiazd na niebie. Do utrzymania kursu jachtu, co niestety musimy już robić własnoręcznie (p. poprzedni akapit o tragicznym końcu Automateusza), można było wykorzystywać położenie niewidocznej w Polsce gwiazdy Kanopus względem topenanty. To ta sama gwiazda, którą wykorzystują statki kosmiczne do orientacji w przestrzeni. Tak, że nie wiemy, czy płyniemy przez Ocean pod gwiazdami, czy już wśród oceanu gwiazd. Choć na Drodze Mlecznej pewnie mniej kiwa.
A rano do nawigacji można wykorzystać Jowisza i lewą wantę masztu.
Sea mail #9. Ocean. 31.01.2015. Sobota.
Dzień środkowooceaniczny. Ten dzień to połowa drogi przez Ocean. Dwieście mil morskich od brzegu mijamy pierwszy statek, okrążający Afrykę, prawie 274-metrowy tankowiec Almi Globe. Wśród głównych wydarzeń zwyczajnego życia pokładowego jest zmiana refu grota (z trzeciego na drugi) i zarządzony przez kapitana początek profilaktyki antymalarycznej. Oprócz standardowych chemikaliów przydał się też zachomikowany tonik i lód z zamrażarki. Dobrze tak dbać o zdrowie.
Na koniec dzisiejszej relacji jednak decydujemy się na ujawnienie pewnej tajemnicy. Nashachata II bierze udział w bardzo ważnym eksperymencie naukowym, znaczenia którego nie można przecenić, GoGoPro. W Atlantyku, na pozycji której nie możemy publicznie ujawnić, zanurzony został sprzęt fotograficzno-rejestrujący GoPro, który przez najbliższe dwa tygodnie ma rejestrować podmorskie życie oceanu. Kolejna załoga, płynąca w kierunku Wysp Zielonego Przylądka, powinna podjąć sprzęt wypełniony danymi mogącymi zmienić pogląd nauki na wiele spraw. O ile eksperyment jeszcze się nie zakończył i nie sposób na razie mówić o jego całkowitym sukcesie, to trzeba powiedzieć, że osiągnięte wyniki są już więcej niż satysfakcjonujące – zrealizowano 50% ambitnego programu – zanurzenie sprzętu w Oceanie powiodło się w pełni. W przypadku niepodjęcia sprzętu przez kolejną załogę – sprzęt będzie pełnił rolę posłańca dla pomorskiej cywilizacji Atlantydów – zarejestrowano na nim rozczulające sceny z życia pokładowego, mające przekonać Atlantydów o pokojowym usposobieniu Powierzchniowych Ziemian. Komitet Naukowy Rejsu liczy na pokaźne wsparcie przez Unię Europejską dalszego ciągu tych ważnych badań.
Sea mail #10. Ocean. 01.02.2015. Niedziela.
Dzień zimnoafrykański. Środek nocy zaczął się od zaskoczenia. Wychodząc na przedświtową wachtę dowiaduję się, że jest zimno, wilgotno i wiatr bardzo wychładza. Dzięki Józku za ostrzeżenie. Dzięki temu nasza wachta przeżyła te 4 godziny ubrana w strój bardziej zdatny na Grenlandię niż do międzyzwrotnikowej Afryki. Z wyjątkiem niegrenlandzkich sandałów. Ruch statków handlowych w poprzecznym kierunku się zwiększa. Dzięki systemowi AIS przekazującemu dane statków w obszarze naszego zainteresowania analizujmy nocą z odległości 20 mil parametry ruchu prawie 200-metrowego Atlantic Progress znajdującego się plus-minus na kursie kolizyjnym. Długość statku to 10 razy więcej niż długość jachtu, masa ok. tysiąckrotnie większa, stąd nasze zainteresowanie poczynaniami Atlantica. Dobrze wiedzieć, że współczesne technologie służą nie tylko do zamieszczanie postów na fejsbuku.
Rozkołys powoli zmniejsza się. 30 mil morskich od brzegu ląduje na jachcie pierwszy ptak, odpoczywa na relingu grota. Kiedy porozmawiamy w Polsce z fachowcem, kiedy zobaczy zdjęcia zrobione przez Gosię, to powiemy co to za ptak. Załoga zaczyna też połowy, ciągnąc cierpliwie na żyłkach wędek ośmiorniczki. Połowy kończą się w duchu iście dżinistycznego poszanowania życia każdej ryby. Jeżeli natomiast chodzi o pozostałe sprawy dżinistyczne, to profilaktyka antymalaryczna dalej jest zażywana. Jach zmienia się w skrzyżowanie izby pielęgniarskiej i laboratorium chemicznego. Nasączone permetryną pasy gazy lądują na każdym otworze jachtu, poza zejściówką. Aha, ta permytryna to coś, czego komary bardzo nie lubią. My chyba też nie.