Relacja Z Cabo Verde-Etap 15.2
2015.01.27
Sea-mail #1. Lizbona. 23.01.2015
Dzień transportowy. Załoga zlatuje się z kierunków różnych, aby spotkać się w Lizbonie. Lizbona, jak to Lizbona, bardzo przyjemna i utrzymująca swój wysoki standard (ISO-1247), ale uderza nieco nas z boku globalizacja. Taksówkarz okazuje się fanem czegoś, co ma się nazywać War of Clans (wierzymy mu na słowo, że to się tak nazywa) i chce nas zwerbować. Ma problem, bo walczy w wirtualu z jakimś polskim klanem i prosi o przetłumaczenie wewnętrznej korespondencji wrogiego klanu. Patriotyzm walczy z uprzejmością. W końcu tłumaczymy, mu, na podstawie zapisów na ścianie klanu, że to groźny klan, bo kryteria wejścia są takie, że tylko prawdziwi hardkorowcy temu podołają. Jeżeli zaś chodzi o standard Lizbony, to dobrą chwilę poszukiwaliśmy lokalu, który byłby lekko „zakurzony” i wypełniony lokalsami. W środku azulejka z Camoesem i od czasu do czasu fado. O ile jednak pierwsi fadoiści (starszy pan z kilkoma historiami na twarzy i dwie panie w skórze jednej dostojnej pani) dobrze wpisywali się w wyobrażenie fado, to trzecia wywołała szok poznawczy. Szczupła, młoda dziewczyna o długich prostych włosach. Ale jej głos mówił, że ma już co opowiadać…
Sea-mail #2. Mindelo. 24.01.2015
Dzień rozpoznawczy. W końcu Afryka. Po południu lądujemy na Sao Vincente. Szukamy wzrokiem jakiegokolwiek zielonego przylądka, ale wyspa jest dosyć brązowawa i jałowa. Korzystając z mądrości poprzedniej załogi udajemy się na przyspieszony kurs Mindelo. Mindelo to miasteczko słynne z 2 rzeczy: Cesarii Evory i jednej w promieniu wieluset mil morskich mariny, nie wiem, w jakim dokładnie promieniu, aby nie popadać w stres. Stresu już nie odczuwa parę statków, których wraki malowniczo upiększają zatokę. Z daleka widać dwumasztowca z zadziwiająco dużą liczbą rej. Myślimy, że całkiem przypomina naszego „Chopina”, aż do chwili, w której grupka młodzieży mijająca Nashąchatę radośnie mówi „dzień dobry”… To „Chopin”. Następna załogo: na prawo od mariny jest coś, co nazywa się Bar Boaventura. Nie przejmujcie się tym, co jest zaraz za drzwiami i śmiało idźcie w prawo, w lewo i mimo atmosfery trochę GS de PRL, warto tam zasiąść na grog i rybę. I wino z Fogo (wulkaniczne…). Dalszy przyspieszony kurs to słodkawy poncz, którym dzielimy się z połową niewyjściowo wyglądającej uliczki, wywołując entuzjazm znaczenie większy niż średnia liczba zębów w szczęce lokalsa. Na jakimś podwórku ogłuszające rytmy bębnów, trans, …trening przed pochodem karnawałowym? Dołączamy na chwilę do zespołu starając się nadążać za dyrygentem. Z boku podwórka stoją figury ni to voodoo, ni to z zaratusztriańskiej świątyni. I kolejna knajpka (tym razem miejscowy high-end) i znowu poncz na ulicy. Nasz nowy przyjaciel ma na imię Flavio.
Sea-mail #3. Mindelo. 25.01.2015
Dzień przygotowawczy. To zakupy, dużo zakupów (to ostatnia keja…) i naprawy. Dosyć pochmurno. Stały wiatr 5-6 NE. W międzyczasie wpadamy na pochód idący przez miasteczko. Bębny, skąpo ubrane panienki z kijami, w fajnych sznurkowych sukieneczkach. Ciemni faceci wysmarowani błotkiem, czasem z rogami (och!) i też w sukieneczkach. Bardzo kontaktowi. Podnieceni zbierają kasę na „mandingę”. Głos bębnów niesie się zresztą do późnego wieczora. Dla kontrastu w pobliskim kościółku odbywa się prawie 2 godzinna msza z śpiewami. Ładnie śpiewają. To w końcu Zielony Przylądek. W Mindelo, okazuje się, istnieje też pralnia, która w parę wieczornych godzin może zmienić bezkształtną i niebezzapachową masę w kawałki (przynajmniej) jachtowej pościeli. Daniem dnia są krewetki i owoce morza w białej fasoli. Pracownikiem z dnia jest z kolei ciemnoskóry przyjaciel, który przetransportował nocą tony jedzenia ze sklepiku (w miejscowym języku zwanego supermarketem) na jacht i nawet nie chciał napiwku. Ale i tak dostał. Niech ma za swoje.
Sea mail #4. Mindelo. 26.01.2015
Dzień już prawie, prawie do wyjścia w morze. Witek wędruje na maszt. Nie, to jeszcze nie kara, to tylko naprawa świateł. Swoją drogą ukazem kapitańskim wprowadzono postanowienie, że ze względu na grożącą nam niezadługo malarię spożycie toniku bez dodatków leczniczych ma być karane przeciągnięciem pod kilem.
Z pomocą miejscowego, spotkanego w knajpce Polaka (gdzie nas nie ma?) ekipa jedzie na targ rybny. Te ryby są czerwone. Zapas toniku, kapowerdeńskiego wina i ponczu też jest uzupełniony. O ziemniakach, jajkach, mleku, itp. pisać nie będziemy, bo to nuda. Ozdobą poranka była wizyta pięknej kapowerdyjki Cilene.
Sea mail #5. Tarrafal (wyspa Santiago). 27.01.2015
Dzień po pierwszej mordędze morskiej. Odpłynięcie po południu w poniedziałek. Wychodzimy. Kilka teorii na temat stawiania grota przy wietrze. Wygrywa teoria kapitańska. Jacht przeżywa. Wiatr 20-30kilka węzłów. Fala 2 m. Zaczynamy od bajdewindu. Gorzej było z teoriami na temat wacht. Zaczęliśmy od ośmiogodzinnej wachty nocnej. Potem nastąpił potęp, to znaczy chwila spania. Finalnie, jeżeli chodzi o rozpiskę wacht, wygrywa wersja… oczywiście kapitańska. Świeżym popołudniem dopływamy do stromych brzegów wyspy Santiago. Widoczna dopiero z 2-3 mil, atmosfera parna. Kotwiczymy na spokojnej wodzie przy miejscowości Tarrafal.
Sea mail #6. Praia. 28.01.2015. Środa.
Dzień stołeczny. Jeszcze odnośnie dnia wczorajszego. To działa tak: zamieściliśmy, korzystając z gościnnego WiFi na rynku Tarrafal, wczorajsze nowości na stronce www i fb, które zapewne od razu przeczytał przebywający online i na zesłaniu w Polsce nasz przyjaciel Krzysztof, który z kolei znanymi sobie kanałami poinformował naszego tarrafalskiego Rodaka, aby albo włączył sobie komórkę, albo nas po prostu poszukał. Na rynku już nas nie było, więc pozostało mu krążenie i nasłuchiwanie polskiej mowy, co zresztą nie było trudne, gdyż zakładów żywienia zbiorowego nie ma tam znowu tak dużo, a z jednego z nich dobiegały odgłosy zadowolenia związane z konsumpcją świeżych ryb. Poza dobrym posiłkiem knajpka oferowała piękne widoki: na małą, ale ładną plażę z mgiełką, kontrolny na zakotwiczony jacht, na ponton na plaży pod opieką wykwalifikowanego kapowerdyjczyka i na malowane zachodzącym słońcem rude smugi saharyjskiego kurzu na niebie. Kapowerdyjczycy są tu bardzo gościnni, sympatycznie zorganizowali nam krzesełka, aby na siedząco wypić miejscowe piwo obok miejscowych grających w rozmaite gry planszowe. Dziwne, jak na miasteczko pełniące rolę kurortu dla Stolicy.
Następnie po nocnym abordażu naszego jachtu pod przebijającym się zza chmur jak reflektor upiornoniebieskim Syriuszem – nocna żegluga wokół wyspy Santiago. Zaliczyliśmy wszystkie możliwe kursy wobec wiatru, który spadając z gór wyczynia różne cudeńka. Rano, po pokręceniu się jachtem na morzu w oczekiwaniu na świt, aby widzieć gdzie wpływamy, kotwiczymy przy Prai. Wychodzi mgliste, ale konkretne słońce. A Praia to nie byle co, to Stolica. Motto „Jak załatwiłeś swój biznes, to jedź dalej” nie obiecuje dużo. Zobaczymy, jak pójdzie z tym biznesem (odprawami, zakupami). Może pojedziemy lądem gdzieś dalej w wyspę w poszukiwaniu ciekawszych miejsc. Niedaleko jest Cidad Velha (dosłownie „stare miasto”), jak mówią to najstarsze miasto Europejczyków w tropikach, założone parędziesiąt lat przed odkryciami Kolumba, dawno temu miało być drugim najbogatszym miastem we władaniu Portugalii. Dziś na liście światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Zresztą Wyspy Zielonego Przylądka przez odkryciem przez Portugalczyków były bezludne. Tą tradycję starają się zachować miejscowi i dziś wykazując chyba najniższy wskaźnik przyrostu naturalnego w Afryce. Bo kraj afrykański z pół milionem ludności to na tutejsze standardy można traktować jako praktycznie bezludny.
Uwaga: komunikat dla następnej załogi: Paweł, przywieźcie dla siebie herbatę, na Przylądku z nią kiepsko.